Siedlecka Siedlecka
925
BLOG

Joanna Siedlecka, "Czarny ptasior" – odcinek VI

Siedlecka Siedlecka Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

 

 

 

*

 

Mali Justyńscy natomiast reprezentowali zupełnie inny świat. Było ich w sumie pięcioro, matka pracowała w mleczarni, ojciec szył buty, i to w domu – wynajem warsztatu sporo kosztował. Hodował w piwnicy świnie, oczywiście nielegalnie, pod groźbą kary śmierci. Dzierżawił też ogrody, młodzi więc musieli mu pomagać przy zbiorach, układaniu owoców w piwnicy, potem w sprzedaży. Mimo biedy byli czyści, zadbani, chodzili do szkół, ale czyż mogli równać się z Lewinkopfami i Salamonowiczami?

Jednakże zarówno jedni, jak i drudzy rodzice patrzyli łaskawym okiem na ich przyjaźń. Ciągle zapraszali, pytali, czy jutro też przyjdą. Lewinkopfowie i Salamonowiczowie byli wyraźnie zadowoleni, że ich synowie bawią się z Polakami, a nie z Żydami, których przecież na rynku nie brakowało, i to najbogatszych.

Bawili się wobec tego niemal codziennie, najczęściej u Stefana, choć czasem u Justyńskich, gdzie jedli – z jednej miski – egzotyczne dla Stefana oraz Jurka potrawy. Zalewajkę, zacierki na mleku, jajecznicę z mąką. Pałaszowali, aż im się uszy trzęsły, mimo że za Stefanem i za Jurkiem biegały ciągle ich służące, które nieustannie ich podkarmiały, podtykały zagraniczne frykasy, choć była przecież okupacja, bieda coraz większa.

Oczywiście wychodziło nieraz, że są z dwóch różnych światów. Pan Henryk Justyński pamięta na przykład, jak bawili się kiedyś w konie i tak się akurat złożyło, że Stefan z Jurkiem byli końmi, on natomiast razem z młodszym bratem Adamem – woźnicami poganiającymi ich batem z patyka! Zobaczył to stary Spiro, który wyszedł akurat na podwórko, i zdziwił się głośno, dlaczego to JEGO wnuk oraz Jurek Lewinkopf są końmi, Justyńscy zaś woźnicami. Powinno być odwrotnie! Powiedział to tak, że natychmiast odwrócili role. Mały Henio Justyński czuł się oczywiście urażony, czy mógł jednak dyskutować ze starym Spiro?

Pani Zofia Staroń pamięta natomiast, że i pani Lewinkopf dawała im czasem do zrozumienia, kim są, gdzie ich miejsce. Zdarzało się jej wobec innych przybierać nieprzyjemny ton, formułować nakazy, zakazy – tam nie wchodźcie, tego nie dotykajcie! Salamonowiczowa była o wiele serdeczniejsza, bardziej życzliwa – zawsze to jednak sąsiadka, a także szkolna koleżanka matki (kończyły razem szkołę powszechną). Mówiła więc do Justyńskiej po imieniu, ta jednak odpowiadała jej „proszę pani”, bo to przecież córka starego Spiro, żona inżyniera Salamonowicza! Choć przyjeżdżał on do Sandomierza tylko do teściów – bardzo się tu liczył. Podczas okupacji został chyba nawet członkiem sandomierskiego Judenratu.

Bawili się z Lewinkopfem tylko dlatego, że przyjaźnił się ze Stefanem. Prawdę powiedziawszy, niezbyt go lubili – był inny niż wszystkie dzieci. Dojrzalszy, poważniejszy, zamyślony. Zawsze też raczej z boku, bardziej widz niż uczestnik. Stroniący od zabaw ruchowych – gonitwy, bójek, szaleństwa. Grzebania w piachu i w ogóle wszystkiego, gdzie mógł się pobrudzić – bowiem zaraz się otrzepywał. Pamiętają do dziś ten jego gest, który tak ich śmieszył. Był bardzo czyściutki, „odprasowany”, pięknie ubrany – robione na drutach sweterki, krótkie spodenki, eleganckie półbuciki, choć coraz więcej żydowskich dzieci biegało w szmatach i na bosaka. Co najważniejsze jednak – bardzo inteligentny, ale złośliwy, dominujący, „wywyższający się”, stawiający zawsze na swoim.

Bawili się na przykład kiedyś w dzierżawionym przez Justyńskich sadzie i Jurek ze Stefanem – najprawdopodobniej z głupoty oraz braku wyobraźni – wsadzili małą Marysię w dziecinny wózek i z całej siły zepchnęli go z góry. Poleciał w dół jak strzała, na szczęście zahamował o drzewo i nic się jej nie stało, choć mogło się to źle skończyć. Bardzo się tylko popłakała, wystraszyła. Stefan zresztą też, wyraźnie żałował, Jurek natomiast śmiał się – wszystko mu było wolno! Zakochani w nim rodzice, a już szczególnie matka, nigdy swego Jerzyka nie karcili, nie zwracali mu uwagi.

Gdy wychodzili wieczorem do Salamonowiczów na karty, nie chcieli, żeby był sam, to znaczy tylko z gospodarzami – w Sandomierzu ze Skoblami, na Rokitku z Pasiową. Prosili więc Zosię Justyńską, żeby dotrzymywała mu towarzystwa – była wprawdzie tylko o dwa lata starsza, ale poważna, rozsądna, i chętnie się na to zgadzała – zostawiali jej zawsze słodycze, owoce. Zosia skończyła już przed wojną pierwszą klasę, umiała czytać i pisać, a ponieważ lubiła bawić się w szkołę, próbowała również z Jurkiem, co jednak zupełnie nie wychodziło. Choć młodszy od niej, też już czytał i pisał, może nawet lepiej?

W ogóle zresztą wszystko wiedział, wszędzie był. Wściekał się więc i złościł, skakał niemal do bicia, gdy zwracała mu uwagę, poprawiała, pouczała. Tak samo gdy grali w „Piotrusia” – musiał zawsze wygrywać, nie znosił najmniejszej porażki, nawet w kartach!

 

*

 

Pamiętają głównie zabawy – byli tylko dziećmi, nie zwracali uwagi na to, co się działo dookoła. I choć na przykład zakazano już Żydom wstępu do parku, nic sobie z tego nie robili. Ile razy, gdy nikt ich akurat nie pilnował, brali Stefana i Jurka za ręce, wbiegali szybko za bramę, ganiali się, krzyczeli! I mimo że Jurek miał urodę wybitnie semicką, żandarmi nie zwracali jakoś na nich uwagi – na prowincji terror był na pewno lżejszy.

Tym bardziej że ani Jurek, ani Stefan, podobnie jak ich rodzice, nie nosili Gwiazd Dawida. Co do Lewinkopfów, to jeszcze zrozumiałe – nietutejsi, mało komu znani – ale Salamonowiczowie? Szczególnie oni, z jednej spośród bardziej znanych tu żydowskich rodzin? W każdym razie na pewno nie nosili, co komentowali zresztą między sobą rodzice małych Justyńskich.

Bawili się nadal jakby nigdy nic, gdy na początku 1942 w centrum Sandomierza – między innymi na Żydowskiej, Zamkowej, Joselewicza – zaczęto tworzyć getto, zganiać Żydów z okolicy: Ćmielowa, Połańca, Klimontowa, Ożarowa. Dość długo było otwarte, zamknięto je, jak się zdaje, pod koniec sierpnia, zlikwidowano pod koniec października tego samego roku, jako jedno z ostatnich – sandomierski Judenrat niemal do końca przekupywał Niemców, odraczał wyrok.

Zdaniem rodzeństwa Justyńskich Lewinkopfowie nie poszli do getta. Trudno to już dziś dokładnie ustalić, w każdym razie na długo przed jego zamknięciem nagle po prostu zniknęli. Justyńscy nie mieli o nich żadnych wiadomości.

Nie ma także ich nazwisk na znajdujących się w sandomierskim archiwum listach Żydów tamtejszego getta (nie są one jednak kompletne).

Zniknął również Stefek Salamonowicz oraz jego niania, Polka, Zofia Kaczorowska, która – jak się dopiero potem dowiedzieli – udając jego matkę, przetrwała z nim okupację w Otwocku pod Warszawą. Zniknął stary Spiro, który też się ukrywał i ocalał w stolicy.

Jerzego Salamonowicza aresztowano – zdaje się podczas ulicznej łapanki – i jeszcze przed gettem wywieziono do obozów, które przeżył. Hanka Spiro-Salamonowicz ukrywała się, ale wpadła, siedziała w areszcie na rynku, mali Justyńscy nosili jej jedzenie i wodę, podawane ukradkiem przez dozorcę Stefa – znajomego ich rodziców. Podczas transportu do obozu udało się jej wyskoczyć z pociągu, dotrzeć do Warszawy, gdzie wynajęła mieszkanie, a w niedzielę odwiedzała w Otwocku Stefana, który mówił do niej „ciociu”.

Mieli szczęście, a ludzie – jak to ludzie – mówili, że „to pieniądz sprawił”, ocalała przecież cała rodzina. Oprócz nich przeżyło dosłownie kilku sandomierskich Żydów. Nusek Fiszman z żoną – również bardzo bogaci. Chilek Las, który poszedł do partyzantki, oraz Róża Mała, dziś Rosa Mala, mieszkająca w Stanach, przechowana przez jej narzeczonego – Polaka, pana Bażanta, żyjącego w Sandomierzu do dzisiaj. Nie ożenił się z nią jednak, była bowiem – jak mówi – „swojej wiary”, on swojej, a nie wróżyło to dobrego małżeństwa. Bo jak to tak – dwie wiary na jednej poduszce?

 

 


Na następny odcinek zapraszamy jutro o godzinie 17.30. Książka jest już dostępna w sprzedaży.

Siedlecka
O mnie Siedlecka

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura